strona główna  artykuły obrazkikalendarium o co chodzi Tajniak
podpisy (protest) podpisy (dymisja) popierają protest Księga gości


 Czytaj też:

Artykuły - spis



Wszystkiego po trochu - wywiad z Grzegorzem Miecugowem - Empik News - wrzesień 2002

Trójka, "Wiadomości", TVN. Zalicza Pan najważniejsze redakcje, a jak rozpoczęła się Pańska kariera?

Do matury mieszkałem w Krakowie. Mój tata byt twórcą kabaretu JAMA Michalika, do tej pory pisze w "Dzienniku Polskim". A ja uciekłem z Krakowa, bo chciałem żyć na własny rachunek. Studiowałem filozofię i wiedziałem jedno, że nie chcę być dziennikarzem. W Warszawie pracowałem w teatrze, który zakładałem od podstaw. Byłem tam malarzem, szatniarzem a wieczorami uczyłem aktorów, kim jest Heideger, i co to jest filozofia transcendentalna. W 1980 roku wszystko zaczęlo się wywracać, bo zabrakło pieniędzy, i wtedy po raz pierwszy w życiu doszedłem do wniosku, że nie za bardzo wiem, co mam dalej ze sobą robić. Jakaś znajoma zapytała mnie, czy nie chciałbym pracować w radiu. Tego dnia moje deklaracje o niechęci do dziennikarstwa runęły.

Czy tym radiem była Trójka?

Wszyscy myślą, że ja w Trójce byłem od zawsze, a tymczasem trafiłem tam dopiero pod koniec lat 80. Wcześniej zwiedziłem wszystkie redakcje, łącznie z redakcją rolną w warszawskim ośrodku radiowo-telewizyjnym. Zdobyłem ogromne doświadczenie, na dłużej zatrzymałem się w radiowych serwisach, którym szefował Wiesław Johan, obecny sędzia trybunału konstytucyjnego. Te newsy robione były tak, jak być powinny. A do Trójki trafiłem w 1987 roku, pracowałem tam aż do przełomu w 1989, później jeszcze ze dwa lata, w sumie cztery. Bytem pierwszym dyrektorem Trójki w wolnej Polsce, ale po nieporozumieniach z szefami musiałem odejść.

Podobno teraz ma Pan zakaz wstępu do Trójki...

Tak, mam zakaz. Ale jeszcze rok temu miałem propozycję powrotu do stacji. Już od dawna byłem w TVN 24 i wcale nie chciałem wracać do radia. Powiedziałem to jasno, ale zdecydowałem, że pójdę na rozmowę i powiem panom z zarządu, co myślę o nich i o działalności, która zmierza do "utopienia" radia publicznego. Potem napisałem to w "Polityce". Skutek był taki, że dowiedziałem się, iż wstęp do radia mają tylko pracownicy, współpracownicy i przyjaciele, a ja do żadnej z tych kategorii się nie zaliczam.

A czy na tamtą rozmowę poszedł Pan tylko z totalną krytyką, czy też z jakimiś pomysłami?

Powiedziałem, że powinni się przede wszystkim odmłodzić, nastawić na młodego słuchacza. Pamiętam, jak ja słuchałem radia, mając kilkanaście lat. Mam teraz 18-letniego syna i wiem, co go interesuje. Rzuciłem tam wtedy taką myśl, że na miejscu Trójki "ukradłbym" jakąś audycję z Radiostacji, dlatego, że Trójka zawsze brała z Rozgłośni Harcerskiej czy to audycje, czy prowadzących. Prezes radia, Eugeniusz Smolar, ten pomysł zinterpretował tak, że Miecugow chciał zrobić z Trójki Radiostację - nieprawda, ja chciałem zrobić jedną audycję wieczorem, bo nie mogę słuchać takiego poklepywania po plecach w stylu - "hej tam, jestem wasz równiacha". Uważam, że trzeba "zarzucić wędkę", żeby młody słuchacz miał chociaż jedną audycję dziennie, której posłucha, a może przy okazji posłucha czegoś innego.

I co na to zarząd?

Nie posłuchali, wie pan jak działa radio publiczne? Jest skonstruowane na kompletnie chorych zasadach. Ono nie jest publiczne. Tam jest kilku facetów, kilku polityków i tyle. Nie ma na górze nikogo, kto byłby w stanie spojrzeć 500 metrów do przodu, oni patrzą pod nogi, bojąc się, że stracą służbowy samochód i stanowisko, i że wysiuda ich ktoś, kto ma lepsze układy z PSL-em czy SLD. Nie mam pretensji do prezesa Smolara, chociaż może nie powinien się w to wszystko mieszać, ale mam pretensję do polityków.

I dlatego 11 lat temu odszedł Pan z radia?

Odszedłem dlatego, że nie mogłem się dogadać z ówczesnym prezesem, postanowiłem go puścić w niepamięć, bo to człowiek, który bardzo zniszczył radio. Dawał mi np. listę osób, których nie mogę zwolnić, a uzasadnieniem było to, że ta pani jest związana z tym i tym politykiem. Ostatecznie złożyłem wymówienie. Po odejściu miałem propozycje z "Panoramy" i z "Wiadomości". W końcu zostałem w "Wiadomościach" aż do 1997 roku, kiedy ofertę złożył mi prezes TVN Mariusz Walter. Tylko głupi by tej propozycji nie przyjął, gdyż w telewizji publicznej nie widziałem już żadnych perspektyw.

Czyli, tak jak w radiu, borykał się Pan tam z układami...

Fajnie było tylko wtedy, gdy prezesem radiokomitetu byt Andrzej Drawicz. Mieliśmy prawdziwe poczucie wolności. Ale potem każdy kolejny rok pokazywał, że politycy jednak nie dali sobie rady z tą wolnością. Widać to było coraz bardziej w telewizji. Przychodzili nowi szefowie, przynosili w teczkach nowych facetów. Ci nowi bali się starych, którzy tam śiedzieli, ale przez pół roku uczyli się telewizji, a jak już cokolwiek kumali, to przychodzili następni. Źle się tam pracowało, chociaż mam tam mnóstwo przyjaciół. A źle było przez brak perspektywy i poczucia, że służy to czemuś porządnemu.

Przeszedł Pan zatem do TVN i wystartował z nowoczesnymi "Faktami". Ile się przygotowywaliście do debiutu?

Zdecydowanie za krótko. W lutym dostałem propozycję, w marcu zostałem zatrudniony, a ruszyliśmy w październiku - o pół roku za wcześnie, żeby to wszystko dobrze przygotować. Jak zaczynaliśmy, to nie było w ogóle studia, kładzione byty pierwsze cegły.

Po pewnym czasie odszedł Pan z "Faktów". Czy po konflikcie z Tomaszem Lisem?

Nie, konflikty z nim czy też konflikty w ogóle w zespole są zawsze. W niektórych sprawach z Tomkiem zgadzaliśmy się, w niektórych nie. Tak naprawdę, to w pewnym momencie przegiąłem, to znaczy za dużo czasu spędzałem w pracy, za bardzo mnie to spalało. Miałem kłopoty rodzinne i postanowiłem odejść. A z Tomaszem Lisem jesteśmy ciągle w dobrej komitywie.

Ale jego "Fakty" i TVN 24, gdzie teraz Pan pracuje, to różny typ dziennikarstwa...

Ale nie dlatego, ze mamy inne osobowości, lecz dlatego, ze są to różne stacje. Co innego jest robić program informacyjny raz dziennie, a co innego serwisy co godzinę. TVN 24 to najbardziej radiowe z telewizyjnych przedsięwzięć.

Między "Faktami" a TVN 24 pojawił się Pan na ekranie Jako prowadzący pierwszy w Polsce reality show, "Big Brother". Wielu ludzi obserwujących Pana karierę to zdziwiło, a nawet oburzyło.

Było to pewne nieporozumienie. Zostałem poproszony przez prezesa Waltera o poprowadzenie raz w tygodniu programu, który miał być bliski programowi publicystycznemu. Miało to polegać na rozmawianiu z ludźmi, którzy przechodzą czasem przez jakieś piekło, czasem zabawę, a także na rozmawianiu z ludźmi, którzy wiedzą, jak przechodzić przez takie piekło, czyli z psychologami. Wcześniej byłem w Kopenhadze, żeby zobaczyć jak wygląda taki program i on tam prezentował się bardzo fajnie. Niestety, u nas byt konflikt między producentem programu a stacją. Ostatecznie zmieniono koncepcję, a ja stałem się tego ofiarą. To znaczy, do innego programu się nająłem, a inny był na antenie.

Czy miał Pan uwiarygodnić "Big Brothera"?

Dlatego zgodziłem się na to. Poza tym uwazałem, że trzeba trochę "odczarować" "Big Brothera". Ta pierwsza edycja była momentami bardzo fajna. Były chwile, w których wchodziłem na żywo i działy się rzeczy, w których tylko od rzytomności umysłu zależało, co się dalej stanie. Inna sprawa, że mimo ataków z wielu stron, nie mogłem się wycofać, gdy już powiedziałem tak. Byłby to cios dla całej stacji.

A może nie mógł się Pan wycofać, bo w zamian zaoferowano Panu pracę w TVN24?

Było zupełnie inaczej. W koncesji TVN 24 jest ramówka, którą ja sam pisałem jeszcze w 199 roku, więc byłem w tym projekcie od samego początku. A z "Big Brotherem" było tak, że chciałem pomóc firmie. Ataki na mnie zawsze mnie śmieszyły, bo wcześniej byłem sprawozdawcą sejmowym, a wieczorami prowadziłem Listę Przebojów Programu Trzeciego, robiąc sobie żarty czasami niestosowne dla parlamentarnego komentatora. Gdy pracowałem w Sejmie jako doradca marszałka Płażyńskiego, wystąpiłem w teledyskuelektrycznych Gitar. Ja niejestem do końca człowiekiem poważnym, pomnikowym i sztandarowym.

A prywatnie?

Mieszkam w Warszawie, w centrum Zoliborza. Mam syna, który nosi dredy, ale z którym się dogadujemy, ponieważ podobają nam się podobne style muzyczne, chociaż czasem nie umiem ich nazwać. Jeśli chodzi o wypoczynek, lubię jeździć na nartach, jestem po czterech operacjach kolan, więc jest to duży wysiłek. Niedawno kupiłem nowy żagiel na deskę, jadę nad morze, prawdopodobnie adriatyk.

W ciągu 20 lat był Pan dziennikarzem wielu redakcji, czy mysli Pan cały czas o nowych wyzwaniach?

Należe do ludzi nieustannie zaskakiwanych tym, że mają tyle lat, ile mają. Ja się nie czuję na swój wiek. Ostatnio dużo uczę, mam kontakt z młodymi ludźmi, studentami. I czuję zaskoczenie zmianami, jakie nastąpiły w młodym pokoleniu. Myślę jednak, wracając do spraw zawodowych, że jest taki wyznacznik dobrego dziennikarza - ma to być osoba, która interesuje się wszystkim. Mogę bez fałszywej skromności powiedzieć, że ja od liceum interesowałem się po trochu wszystkim, nawet chemią kwantową. Czytałem świetną gazetę o nazwie "Problemy" i żałuję, że jej nie ma. To był miesięcznik popularnonaukowy, z którego dowiadywałem się mnóstwa różnych ciekawych rzeczy. i do tej pory "siedzą" mi one gdzieś w głowie. Ciągle mam wrażenie, że najciekawsze i najważniejsze jeszcze przede mną.

Rozmawiali: Jarosław Mikołaj Skoczeń, Tomek Waloszczyk